Od Guella przez Sagradę w stronę morza

Barcelona cz. 1:
Co za noc!
O tempora! O mores!
Potwierdza się zasada, że najlepiej jest nie planować…
–
Siedzę teraz w parku Guell, potem idę pod Sagrada i na plażę, gdzie spotkam się z Nimi. Dogadaliśmy się, że podróżujemy sobie po Europie zupełnie swobodnie, więc jak dobrze pójdzie to spotkamy się też w Portugalii (Porto lub Lizbonie).
Naaaaaajs.
Jakiś grajek wykonuje szanty, które znam z rejsów po Mazurach – tylko że w języku angielskim. Ależ miło wrócić w myślach na łajbę. Szanty w jednym z największych miast portowych świata to jednak magia! 🙂
A za niedługo będzie
„Żegnajcie mi dziś hiszpańskie dziewczyny […] ku brzegom portugalskim już ruszać mi pora, lecz jeszcze na pewno wrócę tu znów. […] wspomnienie ust waszych przysporzy mi sił”.
Heja!
O Parku Guell szerzej piszę tutaj:
Posiedziałem trochę i poszedłem sobie do Sagrada Familia – no robi wrażenie, co tu dużo mówić.
Bogate zdobienia, oryginalne wykonanie stereotypowych motywów biblijnych, ni to kubizm, na pewno nie klasycyzm – piękne.
Ale te dźwigi…
Ja myślę, że legenda tej budowli i jej powstawania robi swoje. Miastu chyba zależy na tym, żeby budowa trwała tak długo. Nie przeszkadza to pobierać kasy od turystów, a do wejścia do środka ustawia się długa kolejka (wejście w bocznej części katedry).
Posiedziałem w parku przy katedrze, z bliska przyjrzałem się detalom, ale jest ich tak dużo, że można dostać oczopląsu! Co ten Gaudi miał w głowie?
Więcej informacji praktycznych o Sagrada Familia podaję tutaj:
Powoli sobie szedłem w stronę morza.
Po drodze zahaczyłem o piękny park de la Ciutadella. To jeden z tych wielkomiejskich parków, gdzie spotykają się mieszkańcy miasta, by posiedzieć na kocach, spędzić ze sobą czas, pograć w badmintona czy… chodzić po linie. Fajny klimat. Pełen przestrzeni i możliwości odpoczynku.
Więcej o parku piszę TUTAJ.
Potem dotarłem na Barcelonetę, bo tam miałem się spotkać z Austriakami. Zjadłem chlebek z rybą, poczytałem Londona i w końcu przyszli, gdy zaczęło się ściemniać.
Ulokowaliśmy się w La Deliciossa na meczu Holandia-Brazylia. 3:0. + piwko i jedzenie. Potem spacer wzdłuż Barcelonety do dzielnicy klubów.
A tam masakra! Rozpusta na każdym kroku, kobiety ubrane na zasadzie: „Fuck me right here, right now”, faceci napaleni, jakby kobiety nigdy nie widzieli z myślą, że trzeba zaruchać koniecznie. Do tego limuzyny, drogie samochody i… my!
Uciekliśmy stamtąd szybko, wskutek czego byliśmy w hostelu po drugiej [w soboty metro w Barcy kursuje całą dobę, Deos gratias!].
INFO PRAKTYCZNE
Dzielnica klubów jest nieco oddalona od centrum,
ale trzeba przygotować pokaźny portfel, aby móc się tam zabawić.
Wejście do każdego klubu jest płatne, ceny drinków często w cenie jednego noclegu w Barcelonie (oczywiście noclegu w moim stylu)
Wersja ekonomiczna:
winko kupione w sklepie i miejscówka na plaży tuż przy klubach.
Barcelona cz. 3:
Comments are Closed