Pałac w Zangla

Spokojny poranek, bez pośpiechu.
Dziś lajcik, tylko 4h marszu, więc mogliśmy sobie pofolgować, dlatego rano w ogóle się nie spieszyliśmy.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy do Zangla, wioski, która kiedyś była stolicą tego regionu.
Pogoda tego dnia była dziwna, jakby miała przynieść jakąś tajemnicę, niekoniecznie dobrą, a niebo spowite ciężkimi, nisko wiszącymi chmurami wydawało się być bliżej naszych głów, niż zazwyczaj. Niewiele mogliśmy dostrzec.
Dotarliśmy w końcu do kuzyna Tenzinga, który nazywał się… Tenzing, gdzie przyjęto nas gościnnie, ale z dystansem.
Najpierw w kuchni [a raczej pomieszczeniu z piecykiem] poczęstowano nas salt tea, a potem dano obiadek: ryż z kapustą.
Cały czas towarzyszyli nam członkowie rodziny: żona kuzyna i jego dzieci [dla odmiany jedna z córek też nazywała się Tenzing. Imiona te różniły się tylko drugim członem, po którym można było rozpoznać kto jak się nazywa].
Niesamowite te dzieciaczki, ubrane w lokalne stroje i zaciekawione przybyszami.
Popołudniu poszliśmy na pobliską górę zwiedzić dawny zamek tutejszego władcy. W zasadzie były to już ruiny, ale z góry, na zboczu której jest usytuowany [ok. 3600 m.n.p.m.] rozpościerał się piękny widok na okolicę.
Niektóre źródła nazywają ten pałac klasztorem buddyjskim, ale na moje oko nic nie ma z tym wspólnego. Budynek ma trzy kondygnacje, a prowadzi do niego ścieżka obficie przykryta śniegiem.
Po drodze mija się stupy oraz kamienie z namalowanymi znakami.
Wracając zahaczyliśmy o miejsce, gdzie był telefon satelitarny. To był dziwny budynek, w którym do pokoju z telefonem prowadził długi korytarz z wiszącymi w drzwiach kocami. Nie czułem się tam za dobrze, ale chciałem skorzystać z okazji i poinformować moich, że żyję. W pokoju z aparatem telefonicznym usiedliśmy na podłodze pokrytej dywanem i po kolei każdy z nas dzwonił. Zadzwoniłem najpierw do Izy – nie odebrała. Potem do Tomka – nie odebrał, do mamy – też cisza. Wszyscy zajęci. No to trudno, bywa.
Wracając do miejsca noclegu mijaliśmy ogromną ilość dzieciaków, część z nich grała w piłkę nożną [sic!]. Całkiem ciekawie to wyglądało, bo kilkanaście dzieciaków biegało po ośnieżonym boisku za piłką, a kilka metrów dalej inne dzieciaki zjeżdżały na sankach.
Wieczór spokojny, w powolnym tempie. A ja skończyłem już czytać jedyną książkę, którą – z powodów wagowych – wziąłem na ten wypad.
I co teraz?
[…] Pałac w Zangla […]
[…] Pałac w Zangla […]