Dzieci Piereusu

Tak, Dzieci Pireusu to najodpowiedniejsza nazwa. Czy też – Dzieci Pireneusu. I wszystkie Tercety Egzotyczne i Eleni szaleją.
I znowu się zaczyna dzień, pierwszy dzień, drugi dzień,
Trzeci dzień, i znów bez chmur.
Na niebie jasny wisi ptak, jeden ptak, drugi ptak,
Trzeci ptak i śpiewa nam. […]
Jak ja to lubię, ten dzień ogromny taki
I nieruchome ptaki, i letniej ziemi żar.
Boszszsz… Niby nie śmieszne, a nie dało się uwolnić od tej piosenki.
W Pireusie byliśmy dwa razy. W Pireusie trzeba być. Moim zdaniem nie ze względu na port, bo jaki port jest, każdy wie kto był w jakimkolwiek innym porcie. Ale ze względu na to, co dalej. Obok. Wgłąb.
Dojechaliśmy do Pireusu metrem, a jego stacja [ostatnia na trasie] przypomniała mi bardziej staroangielskie dworce. Potem port, w którym cumują wielgachne kobyły i z którego odpływaliśmy na Aeginę. [szerzej o tym piszę tutaj].
Postanowiliśmy pójść wzdłuż brzegu aż dojdziemy do jakiejś zacnej miejscówki. Wszak tematem nr 1 było: „Muszę się wykąpać”.
I faktycznie, idąc wzdłuż nabrzeża obeszliśmy cały port, by wyjść potem między bloki. U ich podnóża oczywiście rosły pomarańcze i mandarynki, więc nie omieszkaliśmy się poczęstować.
Gdy wyszliśmy poza bloki naszym oczom ukazał się kręty, skalisty brzeg. Zeszliśmy więc na niego, by dalej pójść wzdłuż. W pewnym momencie zobaczyliśmy niewielką plażę, na której… kąpali się bezdomni, a w zasadzie bezdomne i jeden pan, z całym dobytkiem rozłożonym na pobliskiej ławce, z siatkami i kocami. Poszliśmy dalej.
Aż trafiliśmy do supermarketu. Ponieważ sklep spożywczy w tym rejonie to rzecz niezwykła, stwierdziliśmy, że zamiast usiąść gdzieś w restauracji kupimy co trzeba i klapniemy na skałach, tuż przy wodzie. Dlatego zaopatrzyliśmy się w oliwki, wędzoną rybę, ser feta, owoce i wina. Miejscówki nie trzeba było szukać daleko.
I siedząc tak na skałach rozprawialiśmy o… o wszystkim w sumie. Uaktywniły się tematy z tych, o których na codzień się milczy, kurek z przetrzymywanymi myślami, które podszczypują spokój, nie dając normalnie funkcjonować gdzieś odpadł – i popłynęliśmy. Fajnie tak wymienić się poglądami, bolączkami i tym, co podrapało nas kiedyś lub drapie dalej, nie pozwalając się zabliźnić ranom. Zresztą, bo to pierwszy raz tak gadaliśmy? Lubię. Choć nie zawsze łatwo.
W tle pływały żaglówki, a słońce powoli zaczęło zanurzać się w wodach horyzontu. Najcudniejsza miejscówka tutaj.
Gdy zrobiło się ciemno postanowiliśmy wrócić. Jednak tym razem nie metrem, a autobusem miejskim. Wsiedliśmy do pustego, a jednak po chwili zrobił się pełny. W pewnym momencie Ola mówi:
– Patrz, jaka fajna knajpka. Wysiadamy?
– Wysiadamy.
I już po chwili siedzieliśmy w dosyć dużym lokalu pijąc whisky i jedząc darmowe… lentilky. A potem spacer do mariny, która okazała się niesamowitym skupiskiem jachtów i łajb. Ale gdzie my byliśmy, nie wiadomo.
Ponieważ Oli wydawało się, że jednak wie gdzie jest, zapytała jednego z panów jak dojść do Syntagmy. On na nią spojrzał dziwnie:
– You are for first time in Athens?
– Yes.
– You’re in Pireus.
Ahm. No to trzeba było znaleźć inny autobus, którym udało nam się wrócić na Syntagmę. A stamtąd już blisko.
INFO PRAKTYCZNE
Dojazd od Pireusu jest możliwy na trzy sposoby:
samochodem
metrem
i autobusem miejskim.
Z powodów ekonomicznych i czasowych zdecydowanie polecam metro,dojeżdża do samego portu, bez korków, całkiem sprawnie.
Autobusem przejazd zajął nam niesamowicie wiele czasu.
Z samego Pireusu odchodzą promy i łodzie na inne wyspy,
a w przyportowych agencjach można kupić na nie całkiem niedrogie bilety.
Będąc na nabrzeżu można znaleźć wiele urokliwych skał,
z których przecudownie wygląda zachód słońca.
Dlatego też najtaniej kupić w sklepie żarełko i po prostu chłonąć morską przestrzeń.
W samym porcie koczują bezdomni i emigranci.
Nie wiem na ile jest to permanentna sytuacja,
ale byliśmy tam dwa razy i dwa razy ich spotkaliśmy.
Dlatego też bezpieczniej nocą nie wędrować samemu.