Trogir i Paklenica + Wiedeń na dokładkę

Dzień 12
Jak nie trudno się domyśleć na ściankę nie poszliśmy. Wstałem rano, pomyłem naczynia i garnki i poszedłem na zakupy. Cudownie jest jeść świeży chleb z pysznościami. Po śniadaniu od razu na plażę. Cudowna woda. Kilka godzin spędzonych na plażingu, a potem na obiad. W planach pójście na twierdzę i nieco wyżej, na szczyt o nazwie Kula.
—
Byliśmy na twierdzy, ale na szczycie już nie. Czasowo nie dalibyśmy rady. I poszliśmy w sandałach, żeby było śmieszniej. I z piwem, które wypiliśmy patrząc na Omiś z góry. A po drodze spotkaliśmy tylko parę z Niemiec i kilkunastu Polaków.
Wieczorem standard.
Dzień 11
Jest po 10.00. O 5.30 pobudka, bo szliśmy na ściankę. Kusiła nas droga Manteo 4c, 22 m. Tym razem ja robiłem ją pierwszy. Muszę przyznać, że niezła była, pod koniec pionowa, gładka i zmuszająca do kombinacji oraz podejmowania ryzykownych ruchów i chwytów. Ale udało się. T. też. Planujemy zatrzymać się w Paklenicy na jakiś wspin.
Potem jajecznica na balkonie i próba snu, ale kurwa się nie da, jest tak głośno! Nawet cykad nie słychać…
—
Wieczór.
Balkon.
Ostatnie piwo.
Dzień leniwy, najpierw plaża, obserwowanie dzielnych krabów w muszlach, potem obiad i… deszcz. Siedzieliśmy w domu. Wieczorem grill i wyjście na miasto.
Teraz zakończenie wyjazdu na balkonie. Nasze miejsce spotkań, obiadów, kolacji. Jutro do domu. Rano pakowanie się, po drodze Trogir, Paklenica, Zadar, potem Wiedeń i to wesołe miasteczko. Zobaczymy co się uda zrobić. Planowo mamy być w domu w piątek w nocy, a w sb rano z I-ą na ślub T. i M..
I. drugi dzień się nie odzywa, odkąd jej przypomniałem, że jadę w Alpy trenować przed wyprawą. Napisała, że nie ogarnia moich planów [choć jej mówiłem!] i od tej pory cisza. Napisałem wczoraj wiadomość – cisza. Męczące są te fochy.
Dzień 12-13
Izor się odezwał 🙂
Podróż przez Trogir [małe, klimatyczne, typowe miasteczko] do Paklenicy [tam dwa wspiny, bo burza się zerwała – genialne skały!] i dalej do Wiednia ze snem po drodze w aucie. Miło było znów powspominać i zobaczyć Wiedeń. Bardzo miłe wspomnienia mam z tym miastem. I widok najlepszy na świecie z góry, gdy spaliśmy wtedy w aucie. To był dobry wypad. Taki jak lubię. Bardzo w moim klimacie. Pewnie już nie opiszę go nigdy, ale widok z góry na oświetlony nocą Wiedeń – zostanie we mnie do końca….
Potem Prater – mistrzostwo! I powrót do domu. Długa podróż, ale ze zwiedzaniem i 9h we Wiedniu. Wyjazd podsumuję po ślubie, bo zaraz szykować się na to wesele. I. już jedzie do mnie 🙂
Na wyspie Marco Polo – Korćula

Budzik zadzwonił o 5:00. Chwilowo było mi ciężko się obudzić, ale tym razem 4,5h snu – bez komarów. Jedziemy dziś na Korćulę, a w zasadzie płyniemy – bo to podobno 2h rejsu w morze. Poza tym Sz. się dziś broni. Ciągle jestem myślami przy nim. Poradzi sobie. Nie bez powodu inwestowałem w niego przez te dwa lata siły, energii, możliwości i wiary…
Wiedziałem co robię 🙂
—
I byliśmy.
Najpierw godzina dojazdu do Drvenika, skąd odbijał prom na Korćulę. Płynęliśmy ponad 2 h na rozgrzanym od słońca promie z żeliwnej jakiejś konstrukcji. Całe szczęście na morzu wiał wiatr, co trochę nas chłodziło. Dopłynęliśmy do portu, skąd jeszcze 3 km piechotką trzeba było dojść do starego miasta. A Old Town prezentuje się bardzo typowo dla tych regionów: stare kamieniczki, wąskie uliczki, wszystko na cyplu i wzniesieniu jednocześnie, otoczone murami. Główny bulwar miasteczka otacza je całe. Bardzo malutkie to wszystko, do przejścia wzdłuż i wszerz w ciągu dwóch godzin.
To tutaj prawdopodobnie urodził się Marco Polo, wszędzie go pełno, w sklepach, nazwach wodnych taksówek itp. A w samym sklepie pn. Marco Polo dużo pamiątek, fajnych, klimatycznych związanych z podróżami, ale bardzo drogich. Zobaczyliśmy Kościół Wszystkich Świętych z całkiem ładnym ołtarzem, a potem poszliśmy na plażę się wykąpać. A tam przy brzegu pełno jeżowców, niesamowite są. A do tego lazur wody, przez który nawet na głębokościach widać dno. I w tle z jednej strony stare miasto Korćula, z drugiej inna wyspa – Peljeśac, gdzie góry opadają do wody.
Po kąpieli ostatni spacer i taksówką wróciliśmy do portu na prom. I znów 2h płynięcia, tym razem gdy dobijaliśmy do portu wpłynęliśmy w deszcz. Kilka minut ulewy, po której znów było ciepło.
Po powrocie do domu skończyło się na piciu piwa na balkonie.
Całego.
Wszystko, co mamy.
Pomimo tego, że na drugi dzień mieliśmy iść na ściankę.
INFO PRAKTYCZNE
Dopłynąć na Korćulę można z miejscowości Drvenik,
która znajduje się na Riwierze Makarskiej.
Rejs trwa dwie godziny w jedną stronę.
Poruszanie się po samej Korćuli oczywiście piechotą,
chyba, że chcecie zwiedzić całą wyspę wzdłuż i wszerz.
Drogo. Mam wrażenie, że drożej, niż na stałym lądzie.
W centrum znajduje się katedra, choć to chyba za duże słowo.
Najlepsze plaże są na wschód od starego miasta w okolicach Put Svetog Nikole. Potrzebne buty do pływania, aby nie pokaleczyć sobie stóp skałami i… jeżowcami.
Plan miasteczka Korćula wraz z portem, do którego przybijają promy.
Wspin na Fancie

Znów komary nocą. Mamy iść na wspin, a spałem 4h. Bez sensu. A T. zdziwiony, że tutaj komary. Ja mam wrażenie, że jakieś wygłodniałe za bardzo, bo nawet OFF nie działa.
I głupich snów ciąg dalszy. Tym razem jakieś dwie SS-manki zabijają przypadkowych ludzi. Chcę temu zapobiec, ale nie potrafię. W końcu jedną z nich zabijam, ale ona i tak nie umiera, chce zabić mnie. Budzą mnie emocje snu i komary. Kilka ukąszeń.
Czyżby na tym urlopie wychodziły ze mnie stresujące sytuacje w pracy zamknięte w metaforze przemocy?
Jest koło piątej, cykady napieprzają za oknem, a komary wewnątrz. Za godzinę wstanie T., idziemy na wspin w końcu. Siedzę na innym balkonie, dzień się budzi, a ja przy herbacie.
Znów poranek mojego typu.
Znów błogo.
Z prawej mam skałę, na której jest kilka dróg, a nie wiemy jak do niej dojść, nad nią niebo robi się niebiesko-czerwone: wstaje słońce. Z lewej na ziemi umiera żuczek – i moje refleksje o ingerowaniu w przyrodę. Albo patrzenie na śmierć. Albo dobicie (że niby humanitarnie?). Jakie mam prawo ingerencji w przyrodę? Czy coś, co moim zdaniem mogłoby pomóc pomaga rzeczywiście?
I… co ja mam w głowie, że biorą się takie sny?
Czytam „Fale”. Który to już rok? Może tym razem skończę, bo nawet jakoś to się posuwa. Każde zdanie ważne, każde słowo istotne.
A tu najpierw zakupy na targu rybnym, potem wspin i właściwie chyba lenistwo. Jutro mamy płynąć na Korćulę, gdzie podobno urodził się Marco Polo.
9:18
Dopiero tak wczesna godzina, a ja mam wrażenie, jakby pół dnia przeleciało. Byliśmy na wspinie. W końcu! Choć trudno to nazwać jakimś konkretnym wyczynem, to jednak dwie drogi zrobione: Fanta [4b] i Jube [4a]. Skała całkiem dobra, choć drogi niepewne.
Za niedługo na kamienistą plażę, tę z podwodnym światem cudownym.
A od rana z Koryckim i Żukowską:
„Świat nabił nas w butelkę
Za naszą poniewierkę
Za pieski los i pieski wikt […]
Nim na morze wypłyniemy, znów na morze
To jeszcze miła nalej mi, bo jutro będzie gorzej,
Jeśli się do jutra będzie żyć.”
Piękne i smutne zarazem.
Adekwatne?
10:01
***
a ona mi pisze, że miała sen
sen z tych, za którymi się tęskni
do których myśli ulatują hen
i których za często się nie śni
lepiliśmy nad ranem tykwy w glinie?
rzucaliśmy niedobre myśli na wiatr?
szliśmy nad przepaścią na linie?
zwiedzaliśmy razem ten piękny świat?
„Tańczyliśmy wygibasy na bruku i chodniku
Miejskim i mokrym, lecz nie wiadomo gdzie
być może nawet gdzieś w Dubrovniku
tak beztrosko i cudnie śmiałeś się”
lecz sen ten zniknął, jak znika motylek
gdy wiatr potrąci piękny wspomnień kwiat
lecz całe szczęście jest ich we mnie tyle
że łąką wielobarwną jawi się mój świat
———————————————————————————–
Pojechaliśmy tam na kamienistą plażę, ale woda była tak przeraźliwie zimna, że aż czuło się przeszywający do kości ból. Dlatego tylko jedna kąpiel i powrót. W domu obiad, ja sen i doszedłem do nich na plażę w Omisiu. Wieczór spędziliśmy w Splicie, który po zmroku nabiera tępa i życia. Trafiliśmy na próbę opery tam, gdzie wcześniej był Cezar [nigdy nie rozumiałem opery], chodziliśmy uliczkami znów i siedzieliśmy pod palmami. Potem powrót, bo rano wczesna pobudka.
INFO PRAKTYCZNE
Dróg wspinaczkowych w Omisiu jest wiele.
Do części z nich utrudnione jest dojście, które zajmuje bardzo dużo czasu.
Na szczęście są też drogi [skala: IV-VI] blisko centrum.
Problemem jest to, że znajdują się przy głównej drodze,
przez co asekuracja staje się wyczynem polegającym na ochronie przyjaciela i… własnej dupy, żeby nie uderzyło w nią auto.
Zwłaszcza, że często są obite za zakrętem ulicy.
Taka ekwilibrystyka.
Sektor Planovo middle blisko centrum,
przy nim parking dosyć obszerny i dużo miejsca na asekurację.
Splittingowo

Poranek tradycyjny, a potem wyjazd do Splitu.
Miasteczko to oddalone jest od Omisia jakieś 15km. Dojechaliśmy autobusem do centrum [21 kn], które skupione jest wokół pałacu Dioklecjana, wybudowanego na nabrzeżu w latach 295-305. To niesamowicie urokliwe miejsce, do którego prowadzi Riva – nabrzeżny bulwar wysadzany palmami.
Sam pałac to bardziej jego pozostałości, otoczony murem teren, na którym gęsto zasiane są kamienice, ponad 200 domów, dawnych kwater wojskowych, wąskie uliczki w klimacie staroitalskim. Celowo używam tego określenia, bo z jednej strony są tu stele i kolumny rzymskie [trafiliśmy w samo południe na Perystylu na wystąpienie cezara wraz z małżonką, zapowiadane przez werble i pojawienie się straży. Cały tłum skandował „Ave! Ave! Ave Cesar!”], z drugiej przypominające weneckie place wraz z kafejkami.
Weszliśmy także na wieżę [15kn] katedry św. Dujama, z której rozpościera się cudowny widok na miasto i port. Błądzenie zaplanowane po tej części miasta skończyliśmy przy pomniku biskupa Grzegorza z Ninu. To olbrzymi posąg, którego należy dotknąć w palec [wypolerowany niczym płaskorzeźby na moście Karola w Pradze lub cycki Julii w Veronie]. Stamtąd przez park Śtrosmajerova wróciliśmy ulicą Marmontova nad morze, zahaczając po drodze o Trg Republike, plac, na którym rozłożona była scena i siedzenia. Posiedzieliśmy także pod palmami i wróciliśmy do domu.
Zrobiłem na obiad naleśniki z pieczarkami, szynką, groszkiem, kukurydzą i żółtym serem. Potem sen popołudniowy i wyjście na plażę. Zachmurzyło się i wiało nieco. Po 21.00 wyszliśmy do centrum Omisia [choć właściwie chyba powinno odmieniać się Omiśu], bo rozpoczynał się festiwal muzyczny. Ponieważ trwały przemówienia poszliśmy do portu, gdzie na zacumowanych wypasionych jachtach bogata młodzież urządzała sobie imprezy. Totalne party pt. „Look people how rich we are”. Poimprezowałbym tak 🙂
Potem z piwkiem posiedzieliśmy nad brzegiem morza i wróciliśmy na festiwal. Akurat śpiewał jakiś chór, niby mój klimat, ale nie wtedy. Wróciliśmy do domku, chwile posiedzieliśmy na balkonie i sen. Jutro wspin.
W końcu!
INFO PRAKTYCZNE
Po Splicie – jak zawsze w każdym miejscu – radzę chodzić piechotką.Można wtedy odkryć urokliwe zakątki.
Nie jest to duże miasto, a wrażenie robi samo nabrzeże, jak i wąskie uliczki.
Ceny raczej wyższe niż w Polszy.
W porcie cumuje wiele drogich jachtów.
Dużo kafejek.
Dobre połączenie autobusowe między Omisiem i Splitem – 21 kun.
Dzień restowy

6 dzień – to już tyle tu jesteśmy? A jeszcze wspinu nie było żadnego. Liny i sprzęt kiszą się w domu.
Pobudka i samotny poranek.
Lubię takie.
Cykady grają jak dzikie od rana, gorąca herbata, choć słońce nabiera na sile – i balkon. Skoczyliśmy z T. poszukać dojścia do skał, ale nie znaleźliśmy. Podjechaliśmy zatem pod sektor Planovo middle, zobaczyć drogi. Tam zaczniemy. Jakoś wcześniej rano, bo sektor znajduje się przy parkingu i ulicy, nie chcemy gapiów. Potem błogie lenistwo na plaży, a wieczorem grill.
Trochę irytujący są właściciele, którzy wtrącają się w pobyt swoich gości, np. zwracając uwagę, że źle grillują, bo oni robią to inaczej. Nie lubię czegoś takiego. Natomiast pozytywne było bratanie się: niczym biblijna wieża Babel zasiedli do stołu Słowianie – Polacy, Czesi i Chorwaci. I każdy w swoim języku mówiąc komunikował się ze sobą, w czym, nie ukrywam, języki pomógł rozwiązać alkohol.
A Sz. mnie przeprasza, że nie będzie mógł się bronić, nie da rady. Głupie to takie. Da radę. Czy to możliwe, że ja wierzę w kogoś bardziej, niż on sam w siebie? Jak mogę nauczyć drugiego człowieka pewności siebie, skoro on sam nie jest siebie pewien?
Coś wymyślę.
Nie zostawię go tak…
Nauczę go pewności siebie…
Jakoś…
Dzieci Piereusu

Tak, Dzieci Pireusu to najodpowiedniejsza nazwa. Czy też – Dzieci Pireneusu. I wszystkie Tercety Egzotyczne i Eleni szaleją.
I znowu się zaczyna dzień, pierwszy dzień, drugi dzień,
Trzeci dzień, i znów bez chmur.
Na niebie jasny wisi ptak, jeden ptak, drugi ptak,
Trzeci ptak i śpiewa nam. […]
Jak ja to lubię, ten dzień ogromny taki
I nieruchome ptaki, i letniej ziemi żar.
Boszszsz… Niby nie śmieszne, a nie dało się uwolnić od tej piosenki.
W Pireusie byliśmy dwa razy. W Pireusie trzeba być. Moim zdaniem nie ze względu na port, bo jaki port jest, każdy wie kto był w jakimkolwiek innym porcie. Ale ze względu na to, co dalej. Obok. Wgłąb.
Dojechaliśmy do Pireusu metrem, a jego stacja [ostatnia na trasie] przypomniała mi bardziej staroangielskie dworce. Potem port, w którym cumują wielgachne kobyły i z którego odpływaliśmy na Aeginę. [szerzej o tym piszę tutaj].
Postanowiliśmy pójść wzdłuż brzegu aż dojdziemy do jakiejś zacnej miejscówki. Wszak tematem nr 1 było: „Muszę się wykąpać”.
I faktycznie, idąc wzdłuż nabrzeża obeszliśmy cały port, by wyjść potem między bloki. U ich podnóża oczywiście rosły pomarańcze i mandarynki, więc nie omieszkaliśmy się poczęstować.
Gdy wyszliśmy poza bloki naszym oczom ukazał się kręty, skalisty brzeg. Zeszliśmy więc na niego, by dalej pójść wzdłuż. W pewnym momencie zobaczyliśmy niewielką plażę, na której… kąpali się bezdomni, a w zasadzie bezdomne i jeden pan, z całym dobytkiem rozłożonym na pobliskiej ławce, z siatkami i kocami. Poszliśmy dalej.
Aż trafiliśmy do supermarketu. Ponieważ sklep spożywczy w tym rejonie to rzecz niezwykła, stwierdziliśmy, że zamiast usiąść gdzieś w restauracji kupimy co trzeba i klapniemy na skałach, tuż przy wodzie. Dlatego zaopatrzyliśmy się w oliwki, wędzoną rybę, ser feta, owoce i wina. Miejscówki nie trzeba było szukać daleko.
I siedząc tak na skałach rozprawialiśmy o… o wszystkim w sumie. Uaktywniły się tematy z tych, o których na codzień się milczy, kurek z przetrzymywanymi myślami, które podszczypują spokój, nie dając normalnie funkcjonować gdzieś odpadł – i popłynęliśmy. Fajnie tak wymienić się poglądami, bolączkami i tym, co podrapało nas kiedyś lub drapie dalej, nie pozwalając się zabliźnić ranom. Zresztą, bo to pierwszy raz tak gadaliśmy? Lubię. Choć nie zawsze łatwo.
W tle pływały żaglówki, a słońce powoli zaczęło zanurzać się w wodach horyzontu. Najcudniejsza miejscówka tutaj.
Gdy zrobiło się ciemno postanowiliśmy wrócić. Jednak tym razem nie metrem, a autobusem miejskim. Wsiedliśmy do pustego, a jednak po chwili zrobił się pełny. W pewnym momencie Ola mówi:
– Patrz, jaka fajna knajpka. Wysiadamy?
– Wysiadamy.
I już po chwili siedzieliśmy w dosyć dużym lokalu pijąc whisky i jedząc darmowe… lentilky. A potem spacer do mariny, która okazała się niesamowitym skupiskiem jachtów i łajb. Ale gdzie my byliśmy, nie wiadomo.
Ponieważ Oli wydawało się, że jednak wie gdzie jest, zapytała jednego z panów jak dojść do Syntagmy. On na nią spojrzał dziwnie:
– You are for first time in Athens?
– Yes.
– You’re in Pireus.
Ahm. No to trzeba było znaleźć inny autobus, którym udało nam się wrócić na Syntagmę. A stamtąd już blisko.
INFO PRAKTYCZNE
Dojazd od Pireusu jest możliwy na trzy sposoby:
samochodem
metrem
i autobusem miejskim.
Z powodów ekonomicznych i czasowych zdecydowanie polecam metro,dojeżdża do samego portu, bez korków, całkiem sprawnie.
Autobusem przejazd zajął nam niesamowicie wiele czasu.
Z samego Pireusu odchodzą promy i łodzie na inne wyspy,
a w przyportowych agencjach można kupić na nie całkiem niedrogie bilety.
Będąc na nabrzeżu można znaleźć wiele urokliwych skał,
z których przecudownie wygląda zachód słońca.
Dlatego też najtaniej kupić w sklepie żarełko i po prostu chłonąć morską przestrzeń.
W samym porcie koczują bezdomni i emigranci.
Nie wiem na ile jest to permanentna sytuacja,
ale byliśmy tam dwa razy i dwa razy ich spotkaliśmy.
Dlatego też bezpieczniej nocą nie wędrować samemu.
A dlaczego nie wyspy? Aegina w paśmie Wysp Sarońskich

A dlaczego nie wyspy?
Właściwie to nawet nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Ola żegluje od tylu lat, że było to dosyć oczywiste. I jakże trafione!
Wybór padł – z powodów [a jakże!] czysto ekonomicznych – na Wyspę Aegina. Kompletnie nie wiedzieliśmy co tam zastaniemy, no ale przecież to wyspa. A że leży w paśmie Wysp Sarońskich to dlaczego nie? Musiałem polecieć do Grecji, żeby dowiedzieć się, iż takowe istnieją. Są i mają się dobrze. Choć poza sezonem spokojnie i przyjemnie. Archipelag ten leży w Zatoce Sarońskiej i należy do Wysp Egejskich. To te same, w skład których wchodzą Cyklady czy Kreta.
Zjawiliśmy się [po przejściach] w Pireusie i nie zdążywszy [dziwny imiesłów] na rejs musieliśmy poczekać na następny.Tym samym zobaczyliśmy trochę jak wygląda portowe życie: w jednym miejscu starsze kobiety, które przybyły do Grecji, żebrzą o pieniądze. W innym uchodźcy płci męskiej kumulowali się w grupy i coś wykrzykiwali.
– Widziałam dziś rano w telewizji, że są jakieś zamieszki – stwierdziła Ola – To chyba to.
Sam nie wiem jakie odczucia się wtedy pojawiały we mnie odnośnie uchodźców. W każdym razie jednej z pań dałem zamiast pieniędzy swoją tortillę i – co ciekawe – zjadła. W Polsce zdarzyło mi się, że pan zbierał „na chleb”, a jak mu dałem bułkę to ją wyrzucił.
Na wyspę płynęliśmy highspeedem Dolphin, a sam rejs trwał ponad 40 min.
Gdy wysiedliśmy w porcie w Eginie przed nami pojawiło się małe, urocze miasteczko z wodą tak krystalicznie czystą, że łodzie wydawały się lewitować w powietrzu. Kamieniste dno od razu zdradziło swoje niebezpieczeństwo – jeżowce.
Pobłąkaliśmy się chwilę po okolicy i nie wiedząc zupełnie gdzie iść dotarliśmy do specyficznej wychlidki, która niczym kamienne molo wbijała się nieco wgłąb wody. Tam poleżeliśmy chwilę, po czym wróciliśmy do miasteczka, gdyż paląca potrzeba plaży musiała zostać zaspokojona. I w tym właśnie momencie podszedł jegomość i zaproponował wypożyczenie rowerów. Więc dlaczego nie? Ruszyliśmy na północ wyspy, aż dotarliśmy do plaży Marathonas. I tu okazało się, że na plaży jesteśmy zupełnie sami! Niesamowite uczucie.Więc rowery oparliśmy o palmę i hyc z ubrań, bo słońce pozwalało na takie zachowanie. 19’C to może nie dużo, jak na te wyspy, ale w lutym??? Plaża niewielka, a w oddali góry. Dwa w jednym: miłość Oli i miłość moja 🙂
Potem stwierdziliśmy, że jedziemy dalej. Zaczęło się robić górzyście, co odczuwa się podczas jazdy rowerem. Dotarliśmy do regionu Kavos, w którym w ogóle nie było turystów, a uliczki nieco wyludnione. Udało nam się znaleźć uroczą knajpkę nad wodą, a okolice, z tymi górami, przypominały bardziej Wietnam. Część knajpek była w remoncie, ale i tak zjedliśmy przepyszne żarełko. Było tego tyle, że resztę zabraliśmy ze sobą do hostelu. Oto i tryb ekonomiczny: za jedną opłatą mieliśmy obiad i kolację.
Potem wróciliśmy do Eginy, by oddać rowery i czekając na prom wzięliśmy lody. Sam prom odpływał o 19:45, wskutek czego płynęliśmy wielkim Posejdonem, przypominającym te norweskie na fiordach, w rejsiku nocnym. Piękne gwieździste niebo nad nami, oddalające się światła brzegu… Ani razu nie zeszliśmy pod pokład.
Gdy dobiliśmy do Pireusu, wróciliśmy na Plakę, a tam to już inna historia 🙂
INFO PRAKTYCZNE
Rejsów z Pireusu na różne wyspy jest bardzo dużo.
Jeśli ktoś się przygotuje i wie gdzie płynąć to zadanie ma ułatwione.
My nie wiedzieliśmy gdzie płyniemy, co to za wyspa i co nas tam czeka.
Taki rejs w nieznane.
Jest także dużo biur oferujących bilety na promy i łajby.
Ceny na/z Aeginę(y):
highspeed Dolphin – 14e (płynie ok 40 min.)
prom Posejdon – 9,50e. (płynie ok.1h 10 min.)
wypożyczenie roweru na wyspie na cały dzień – 5/6e.Istnieje także możliwość wypożyczenia skutera lub samochodu.
Plaża Marathonas darmowa.
Ceny posiłków porównywalne do cen na kontynencie.
Świątynia Hefajstosa na Agorze

To chyba najlepiej zachowany obiekt tego typu w Atenach. Robi wrażenie i przyciąga wzrok już od pierwszego wspinu na wzgórze Akropolu – świątynia Hefajstosa.
Aby do niej dotrzeć trzeba najpierw wejść na teren starożytnej Agory. Od uroczej uliczki Adrianou, na której znajdują się świetne i różnorodne knajpki z widokiem na Akropol, wchodzi się na teren Agory (oddzielany jest on od uliczki… torami, po których śmiga metro) . Przy wejściu dostaniecie mapkę z rozmieszczonymi budynkami, a wśród nich m.in. budynek sądu, mennicy czy speach corner (tzn. pozostałości po tych budynkach). To tu właśnie rozkwitało życie towarzyskie, społeczne czy ekonomiczne Aten.
My zaczęliśmy jej zwiedzanie od lewej strony, czyli od zrekonstruowanego budynku Stoa Attalosa. Wcześniej była to zadaszona kolumnada, teraz znajduje się tam muzeum z dzbankami, naczyniami i biżuterią grecką, a także lasem antycznych rzeźb. Świetnie widać w tym budynku czym jest perspektywa.
Na terenie Agory można zobaczyć niewiele dobrze zachowanych obiektów, a całość sprawia wrażenie jakiegoś cmentarzyska pozostałości. Porozrzucane wszędzie szczątki kolumn, widoczne fundamenty, mnóstwo kamieni. Być może dlatego Hefastejon tak bardzo się wyróżnia.
Znajduje się on na wzniesieniu, do którego prowadzą dwie drogi osłonięte krzewami. Do świątyni nie można wejść, jednak podchodzi się na tyle blisko, że widać wszystkie detale. Koniecznie należy obejść ją, aby zobaczyć w całej okazałości.
– Kim był Hefajstos? – zapytała Ola.
– Kowalem. Wkurwił czymś Zeusa i ten spierdolił go z Olimpu. Od tego czasu musiał zapierdalać jak fizol.
– Tu piszą, że jego żoną była Afrodyta.
– Czyli typowo: piękna lala i fizol.
– Ale zdradzała go.
– A on pewnie chodził po Grecji i napierdalał tych, z którymi go zdradziła.
– Przynajmniej nie napierdalał jej.
(chwila ciszy)
– Ciekawe czy moi uczniowie lepiej przyswajaliby wiedzę, gdybym im ją przekazywał tym językiem?
………………………………
No tak, czyli o klasyce w klasyce…
INFO PRAKTYCZNE
Bilet wstępu na Agorę: 5e
(chyba, że macie ten zbiorowy bilet na kilka atrakcji Aten za 12e)
mapka placu przy wejściu na ulotce dołączanej do biletu
Wejście od strony ul. Adrianou
(między stacjami metra Monastiriaki i Thissio)
Czynne bardzo krótko: w godz. 11.00-15.00.
Niedaleko Agory znajduje się Flea Market.
Akropol-miejsce symbol

Akropol w Atenach jest tym miejscem, które trzeba zwiedzić czy się chce czy nie. Nie tylko z powodu ciężaru historii, jaki dźwiga, ale także z wielu innych powodów. Ale po kolei.
Na Akropol dotarliśmy w niedzielę. I tu okazało się, że spotkała nas całkiem miła niespodzianka: wejście na to wzgórze było za darmo [normalnie kosztuje 12e]. Okazało się jednak, że trafiliśmy tam 6 lutego, czyli w dzień pamięci Melina Mercouri. (uwielbiam takie niespodzianki!) Jednak coś za coś: wraz z darmowym wejściem przyszły tłumy ludzi. Da się je jednak przeżyć, kiedy staje się w obliczu Historii.
Prowadzą do niego dwie drogi, my szliśmy tą od Plaki, gdyż w tej dzielnicy mieszkamy. Po drodze można wejść na skały, z których widać Akropol doskonale.
Przy samym wejściu początkowo można się nieco pogubić, gdyż znaki wskazujące miejsce, w którym można zakupić bilety są nieco mylące. Nawet jeśli wejście jest darmowe, należy udać się po bilet z kodem, by wejść na teren Akropolu.
Od razu stanęliśmy w konfrontacji z bramą wprowadzającą, a potem schodami prowadzącymi na szczyt. Wchodzi się na niego przez Propyleję, czyli budowlę wejściową. W centrum oczywiście Partenon, jednak od stron frontowych zasłonięty dźwigami. To największa budowla na Akropolu, a jej pozostałości (np. zdobień portalu wejściowego) można zobaczyć w muzeum ateńskim [wstęp 5e], które znajduje się niedaleko Akropolu.
Ze wzgórza rozciąga się fantastyczny widok na Ateny, a nawet na morze. Do tego dorzućmy ruiny świątyni Ateny Nike czy Erechtejonu. Naprawdę robią wrażenie. Pomimo tłumu ludzi.
Po zwiedzaniu Akropolu obeszliśmy wzgórze, by dojść do ruin teatru Dionizosa. Część górna jest porośnięta trawą, ale orchestra zachowała się w dobrym stanie. Pierwszy rząd przy scenie różni się od pozostałych, gdyż ma oparcia. Zarezerwowany był zapewne dla kapłanów i ważnych osobistości. W tym teatrze mieli premiery swoich sztuk Ajschylos, Sofokles i Eurypides. Koniecznie trzeba się wspiąć wyżej, tam czeka na nas kilka niespodzianek.
Sam Akropol nocą jest pięknie oświetlony, zresztą, jak większość antycznych pozostałości w Atenach. Dlatego można, warto, a nawet trzeba.
Po tym wszystkim udaliśmy się na spacer na sąsiednie wzgórze Filopapou. Znajdują się tam ruinki kolejnej antycznej budowli, ale sądzę, że bardziej przyciąga tam niesamowity widok: z jednej strony na morze, z drugiej na Akropol. Po drodze minęliśmy kościółek Dimitrios, a także… więzienie, w którym przetrzymywany był Sokrates. Miałem zupełnie inne wyobrażenie o tym, jak to wyglądało, głównie przez Jacques-Louis Davida i jego obraz „Śmierć Sokratesa”. Jego wielka culpa! Okazało się, że więzieniem Sokratesa były wnęki skalne, które dzisiaj zakryte są kratami. Od razu przypomniała mi się cała ta historia z „deprawowaniem młodzieży” przez starego filozofa. Dorośli są jednak przedziwni. Spotkałem się z tym i ja: pozwalać młodym mieć swoje zdanie? Prowokować ich do myślenia? Pozwalać im wyciągać własne wnioski? Słuchać ich zdania i szanować je? W teorii – cel, w praktyce – niekoniecznie. Szkoda się nad tym rozwodzić. W każdym razie niesamowita postawa Sokratesa z cykutą i posłuchaniem wyroku sądowego.
Poczytaliśmy także trochę Platona. To idealne miejsce. „Obrona Sokratesa” czytana nieopodal. Zresztą, czy można powiedzieć, że Platon był obiektywny, skoro zapatrzony był w filozofia, jego życie i postawę? Nie wiem. Ale bronić bronił. W ogóle widziałem to, jak „Wielki w barach” jako zagorzały kibic śmigał od stadionu do swojej Akademii, a potem do więzienia Sokratesa. Miejsce nie tylko dla pasjonatów filozofii.
INFO PRAKTYCZNE
Wstęp na Akropol: 12e
(w kilka dni w roku wstęp bezpłatny,
ale i tak trzeba odebrać darmowy bilet z kodem do zeskanowania
w dolnej części przywzgórzowych zabudowań)
Ten bilet ważny jest także do innych miejsc:
na Agorę,
Muzeum Archeologiczne w Kerameikos,
do Biblioteki Hadriana i kilku innych).
Ze wzgórza doskonale widać świątynię Hefajstosa, okoliczne wzniesienia i morze.
Do więzienia Sokratesa wejść nie można,
ale stanąć przy wnękach w skale już tak.
Kościół Dimitrios otwarty i dostępny za free.
![]() |
|
![]() |
|
![]() |
|
![]() |
|
![]() |
|
![]() |
Twierdza w Omisiu

Jak nie trudno się domyśleć na ściankę nie poszliśmy.
Wstałem rano, pomyłem naczynia i garnki i poszedłem na zakupy. Cudownie jest jeść świeży chleb z pysznościami. Po śniadaniu od razu na plażę. Cudowna woda. Kilka godzin spędzonych na plażingu, a potem na obiad. W planach pójście na twierdzę i nieco wyżej, na szczyt o nazwie Kula.
—
Byliśmy na twierdzy, ale na szczycie już nie. Czasowo nie dalibyśmy rady. I poszliśmy w sandałach, żeby było śmieszniej. I z piwem, które wypiliśmy patrząc na Omiś z góry. A po drodze spotkaliśmy tylko parę z Niemiec i kilkunastu Polaków.
Wieczorem standard.